Niepowtarzalny vibe gadżetów z młodości.

Uwaga, będzie sentymentalnie, bez błysku nowości czy technologicznych fajerwerków, za to z nutką wspomnień, które osiadają na duszy jak kurz na starych półkach. Będzie o magii gadżetów z mojej młodości, tych małych cudach elektroniki, które nie służyły tylko do liczenia czy grania, ale do przechowywania emocji – tych pierwszych uniesień, gdy świat wydawał się nieskończony, a każdy przycisk otwierał drzwi do nowej przygody.

Gadżety, według Wikipedii, to czasem przedmioty o wątpliwej użyteczności, ale w moim życiu były jak talizmany: proste, czasem toporne, ale pełne duszy. Nie jak dzisiejsze smartfony, które robią wszystko i nic jednocześnie. Te z lat 90. miały w sobie coś intymnego, coś, co wiązało się z konkretnymi momentami – z potem na czole, z biciem serca, z pierwszymi zarobionymi pieniędzmi. Pozwólcie, że wrócę do nich, dodając trochę faktów by ożywić te wspomnienia, bo one zasługują na to.

Pierwszy z nich to Databank Citizen, model chyba MB-250 – elektroniczny organizer w formie kalkulatora, który w tamtych czasach był jak kieszonkowy mózg. Miałem jakieś 15 lat, rok 1992, i drugiego dnia koloniqch w Zakopanem wydałem na niego na Krupówkach wszystkie pieniądze przeznaczone na całe dwa tygodnie. Pamiętam sklep do dziś: przejaw luksusu, z witrynami pełnymi błyszczących cudeniek, a ja stałem tam z sercem w gardle, oddając ostatnie grosze za ten mały skarb. Ten model miały pamięć na numery telefonów, skrytkę na tajne dane, kalkulator i budzik, proste funkcje, ale dla chłopaka w moim wieku to było jak posiadanie własnego sekretnego archiwum. Był pierwszym gadżetem, który sprawił, że poczułem vibe technologii. Dziś, gdy patrzę na smartwatche, brakuje mi tej prostoty.

Potem przyszedł licznik rowerowy SIGMA BC3000, to już chyba 1993 rok. Zajawka na rowery uderzyła mnie zanim stała się modna – wtedy jeździliśmy kolarzówkami po szosach, a nie gravelami. Miałem Rometa Jaguar, a później wspaniałego Peugeota, którego mi ukradli, co bolało jak strata przyjaciela. Sigma BC3000 był sztosem, z czujnikiem na widelcu, mierzył prędkość, dystans, czas jazdy i maksymalną prędkość – w latach 90. to było szczyt technologii dla cyklistów amatorów. Zakładałem go na kierownicę i pedałowałem godzinami, czując wiatr we włosach, a te cyferki na wyświetlaczu dodawały magii: ile kilometrów dziś pokonałem? To nie był tylko licznik to był towarzysz samotnych wypraw, nośnik emocji z tych czasów, gdy rower oznaczał wolność, a każdy podjazd – małe zwycięstwo. Brakowało mu dzisiejszych GPS-ów, ale miał duszę – prostą, mechaniczną, która łączyła się z moim potem i radością.

W podobnych latach, 93-94, wkroczył do mojego świata komputer Carry-I. W liceum uczyliśmy się informatyki na archaicznym Elwro Junior, a ja dostałem ten „peceta” klon IBM PC XT z procesorem 8088, 640 KB RAM i dwiema stacjami dyskietek 3,5 cala, bez twardego dysku. To było coś! Mały, jak książka, mieścił się w fabrycznym plecaku, bez monitora ofkorse :). Nie miał kolorowego ekranu czy myszki, ale pozwalał na pierwsze programy w BASIC-u, Pascalu, na gry tekstowe, na poczucie, że mam własny świat w pudełku. Carry-I miał dwie karty graficzne Herculesa i CGA, mieniane przełącznikami. Kurde co co był za cud dla mie w tamych latach.

Wreszcie, Game Boy – zakup za pierwsze zarobione pieniądze w stałej pracy, rok 1996, miałem 19 lat. Co to był za moment! Stać mnie było tylko na jedną grę, oczywiście Super Mario Bros, ale potem cartridge wymienialiśmy po przejściu w warszawskim kultowym Digitalu. Oryginalny Game Boy z 1989 miał czarno-zielony ekran, cztery przyciski i krzyżak do sterowania. Dla mnie to nie była tylko konsola to był portal do innego świata, nośnik radości z tych pierwszych pensji, gdy świat dorosłych mieszał się z dziecięcą zabawą. Oprócz niego kupiłem Walkmana Aiwa, chyba model z radiem i trzypasmowym equalizerem może to bym model jak HS-T110 z 1989. Zakładałem słuchawki i odpływałem, przechowując w tych gadżetach emocje: radość z pracy, smutek po kradzieży roweru, ekscytację nowymi horyzontami.

Te gadżety nie były idealne brakowało im WOW dzisiejszych urządzeń – ale miały duszę, bo służyły czystym emocjom, bez rozpraszaczy. Jak iPod w moim późniejszym życiu, one przechowywały wspomnienia: zapach gór w Zakopanem, wiatr na rowerze, szum pracy stacji dyskietek. Dziś, gdy patrzę na nie, zastanawiam się, dlaczego tak mało rzeczy ma tę magię. Może dlatego, że za dużo mogą, a za mało czują. Trzeba powiedzieć do Siri „Play some music from the 90s”

Podziel się